Z cyklu „Ciekawi ludzie” - Zawód cyrkowiec
PUZON, LODY I CYRK – wspomnienia Pani Teresy Fijałkowskiej i Pana Henryka Tomczyka
Panią Teresę z Kamienicy i Pana Henryka z Gostycyna z widzenia znają wszyscy. Mijamy ich codziennie idąc chodnikiem i nawet nie przypuszczamy jakie bogate i przebojowe życie mają za sobą.
Pani Teresa Fijałkowska z Kamienicy oraz Pan Henryk Tomczyk z Gostycyna, dziś odpoczywają na emeryturach i są podopiecznymi Dziennego Domu Pobytu Senior + w Gostycynie. Jednak w młodości swoje kariery zawodowe rozpoczynali pracując w Zjednoczonym Przedsiębiorstwie Rozrywkowym. Tak w PRL – u nazywało się przedsiębiorstwo, które zawiadywało cyrkami. Pani Teresa z nieżyjącym już mężem Henrykiem została namówiona przez swoich rodziców, którzy również pracowali w tej branży. W rozmowie wspomina, że pracę rozpoczęła jako młoda 18 letnia dziewczyna w 1959 roku w cyrku Arena. Mąż Henryk, był w ekipie technicznej, pomagał przy rozkładaniu cyrkowego namiotu i całej infrastruktury. Asystował również przy pokazach ze zwierzętami. Natomiast Pani Teresa początkowo sprzedawała lody podczas spektakli, a potem obsługiwała cyrkowy kiosk. Tam handlowała słodyczami i napojami. Jak opowiada, nasz cyrk stacjonował w dużych miastach Polski. Staliśmy tam z miesiąc, a potem taborem udawaliśmy się do kolejnego miasta i tak przez cały rok. Zimą zjeżdżaliśmy do Julinka. W miejscu, które opuszczaliśmy pozostawał tylko posypany trocinami krąg areny. Życie toczyło się zupełnie inaczej, wszyscy sobie pomagaliśmy. Ja wtedy byłam z malutkim synkiem, ale zawsze mogłam liczyć na opiekę jednej z żon artysty cyrku i tak było do zakończenia mojej pracy w cyrku Arena w 1962 roku.
O pracy w cyrkowych spektaklach zachował jak najlepsze wspomnienia również Pan Henryk Tomczyk.
W latach 1966 – 1972 przez 6 sezonów grał w cyrkowej orkiestrze. Jak sam sobie przypomina załapałem się tam po przesłuchaniu podczas rekrutacji w samej Warszawie. Do pracy w cyrku namówił mnie kuzyn z Tucholi, który też był muzykiem. Nasza orkiestra była najlepsza. Początkowo grał w Gryfie, a potem w Cyrku Wielkim. Zespół składał się z kilku instrumentalistów. Nad wszystkim czuwał kapelmistrz. Pan Tomczyk grał na puzonie, a inni koledzy na trąbkach, saksofonach: tenorowym i altowym, na perkusji i pianinie. Wszystko to była muzyka na żywo, grana na raty, na blisko dwugodzinnych spektaklach. Z radością wspomina podróże w wagonach ciągniętych koleją lub traktorami. Wieczorami był tam ich dom, tam odpoczywali. Posiłki spożywali głównie w lokalnych barach. Do południa trwały próby, a po nich występy do późnego wieczora. Sezon trwał od kwietnia do listopada. Potem wszyscy zjeżdżaliśmy do bazy w miejscowości Julinek pod Warszawą. W tych czasach sztuka cyrkowa była bardzo popularna – z łezką w oku rozmyślał nasz mieszkaniec.
Pan Henryk swój artystyczny talent odkrył wiele lat wcześniej. Z muzyką związany był już jako młody chłopak. Fascynacją zaraził go wuj Franciszek i jego harmonia guzikowa, kiedy to przygrywał na podwórku dla swoich sąsiadów i znajomych. Krewny widząc to ogromne zainteresowanie, kupił młodemu chłopakowi akordeon. Potem już grali razem w podwórkowej kapeli. I tak to się zaczęło. Mając 14 lat, w roku 1958, Pan Henryk na własne życzenie trafił do wojska. Tam przez 7 lat grał w orkiestrze wojskowej w Wielkopolskiej Jednostce KBW w Poznaniu, prędzej w Bydgoszczy. W armii jego podstawowym instrumentem był puzon. W wojsku szkolił swoje predyspozycje, mógł uczęszczać do szkoły muzycznej i jednocześnie grał w orkiestrze reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Miło wspomina ten czas. Po wojsku, założył swój własny zespół, który często grywał na zabawach okolicznościowych i weselach.
Polska sztuka cyrkowa zdobyła w pierwszych latach PRL-u ogromną popularność. Wieść o przyjeździe cyrku rozchodziła się w mgnieniu oka. Przyjazd ekipy cyrkowych artystów był wtedy ogromnym wydarzeniem. Mieszkańcy a zwłaszcza dzieci z zaciekawieniem obserwowali jak rozkładano wielki namiot i niecierpliwie wyczekiwali na spektakl.
Niestety, dziś jesteśmy świadkami zanikania tego gatunku rozrywki. Wiele się zmieniło w działalności cyrków. Między innymi muzykę na żywo zastąpiono dźwiękami puszczanymi z komputera. Zakazywanie przez niektóre samorządy spektakli z udziałem zwierząt i wiele innych czasem niepotrzebnych zmian, spowodowało, że działalność cyrkowa coraz mniej się kojarzy z widowiskami, które starsi mieszkańcy pamiętają z dzieciństwa. W czasach, kiedy nie było telewizji, komputerów, smartfonów cyrk był magicznym światem, z którego nikt nie chciał wychodzić. Każdy kto przynajmniej raz był na cyrkowym występie zawsze chciał do niego wracać. W tym wszystkim jest niebywałe, że ten magiczny świat tworzyli normalni ludzie tacy jak Pani Teresa Fijałkowska z mężem i Pan Henryk Tomczyk.
W rozmowie z pracownikiem UG ds. promocji Iwoną Śpica nasi rozmówcy z dumą opowiadają o swojej pracy w cyrku i zgodnie twierdzą, że była to dla nich największa przygoda życia, która na zawsze zostanie w ich pamięci.
Wyświetlono: 466